Polityka kobiet.
W minionych dniach powołano nową premier UK – 2 w historii, po Margaret Thatcher. W międzyczasie przygotowywałam dla jednego z moich klientów bazę osób zaproszonych na otwarcie pewnej szkoły. Ta baza, obejmująca blisko 300 rekordów jest ciekawym narzędziem analizy parytetów władzy. Po 4-5 godzin grzebania w tabelce i deklinacji nazwisk i stanowisk (ach, ten biernik) zauważyłam ciekawe zależności.
Sołtysami często są kobiety, ale już wśród starostów i burmistrzów nie ma ich tak wiele – tu przeważają mężczyźni. Rektorami uczelni wyższych zdecydowanie częściej zostają mężczyźni. Posłami na sejm oraz senatorami również częściej bywają mężczyźni. Kobiety przewodzą natomiast na stanowiskach dyrektorskich w przedszkolach, podstawówkach i zespołach szkół.
Nie od dziś wiadomo, że im wyższa funkcja tym większy jest dystans jednostki od szeregowych pracowników. Czy więc podział na płci przeważające w konkretnych strukturach wynika z potrzeby kobiet, by być bliżej ludzi, którym służą? Czy też mężczyźni są ambitniejsi w docieraniu na najwyższe szczeble, więc nie liczy się dla nich tak bardzo możliwość służenia, co osiągania własnych sukcesów w postaci kariery?
Obecnym premierem polskiego rządu jest kobieta. Przed nią stanowisko to również obejmowała kobieta. Jednak to zaczęło się nie w wyniku wyborów, lecz (podobnie, jak teraz dzieje się w to UK) ze względu na odejście piastującego to stanowisko wcześniej wybranego mężczyzny.
Ewa Kopacz przetarła w pewnym sensie szlak kobietom-politykom, ale ta możliwość nie była jej dana ze względu na jej wyjątkowe zasługi – jakby nie patrzeć, ludzie nie ją wybrali na to stanowisko. Ale gdy przyszedł czas wyborów, dla PO pani Kopacz jawiła się jako najlepszy kandydat na to stanowisko. PiS, chcąc wygrać, również musiał wystawić na kandydata do funkcji premiera kobietę – to trochę jak zasada leczenia tym, czym się zatruło. Podobnie zresztą było z Lewicą – pamiętacie panią Nowacką? SLD próbowało prezydenta zrobić z pani Ogórek. Czy w innych okolicznościach kobietom pozwolono by stać się twarzami partii? Dla wszystkich oczywiste było, że ani jedna, ani druga nie będzie krajem rządzić samodzielnie – w obydwu partiach szefem był ktoś inny i w obydwu był to mężczyzna. Wyjatkami były PSL, Nowoczesna i Razem. No i oczywiście one-man show w postaci partii Korwina-Mikke.
Typowanie kobiet było, moim zdaniem, efektem dojścia na tak wysokie stanowisko Ewy Kopacz, której rządy – jakie by nie były – różniły się od rządów mężczyzn. Płeć kandydatów z pewnością wpływa na dobór narzędzi i stylów komunikowania podczas kampanii wyborczych. Gdy wcześniej mężczyźni jeździli po Polsce odwiedzając wybrane wsie i miasteczka, ich spotkania z ludźmi przypominały raczej panów doglądających dorobku. Natomiast kobiety wychodząc do ludzi skupiały się na problemach życia codziennego – na dzieciach, osobach starszych, schorowanych itd. Gorzej, gdy w pewnym momencie przodujące w rankingach panie Kopacz i Szydło próbowały przyjąć komunikację uprawianą przez mężczyzn – co pewnie było wynikiem ich doradców, którymi w większości są mężczyźni – i zaczęły się wzajemne oskarżenia, ataki, przekomarzanie się i obarczanie winą.
To były okoliczności utrudniające ówczesnej pani premier kontrę. "Zmiana", która była asem w rękawie PiSu, nie miała rywala w postaci "silnej gospodarki, wyższych płacach", które oferowało PO. Gdy ludzie są niezadowoleni – chcą zmiany. Gdy są sfrustrowani – chcą zmiany natychmiast. Nie interesują ich szczegóły, nie przemówią do nich argumenty, że efekty zobaczymy za parę lat. Wyborcy chcieli zmiany tu i teraz; chcieli 500zł na dziecko, chcieli szybszej emerytury. Ludzie nie rozumieją inwestowania, oszczędzania, zaciskania pasa, zrzucania się do jednego worka, żeby ogółowi było lepiej. Nie potrafią odraczać gratyfikacji.
Dlatego w Anglii referendum zakończyło się decyzją o Brexicie, a w stanach prawdopodobnie wygra Trump. Ludzie lubią proste przekazy. Trump też komunikuje zmianę mówiąc "make America great again!" ("uczyńmy Amerykę znów wielką!"), a Hilary? Jej hasło brzmi: "Hilary for America" (Hilary dla Ameryki). I z całym błogosławieństwem jej dorobku charytatywnego i osiągnięć dotychczasowych, jej hasło nie znaczy dla wyborców nic. Kompletnie nic.
Ale poza słabym hasłem wyborczym, Hilary ma jeszcze jeden mankament: płeć.
Przyjmijmy, że USA są nastoletnim chłopcem. Mogą wybrać z kim spędzą czas – z dobrze ubraną, elegancką i ułożoną ciotką, czy z przebojowym wujkiem, który mówi, że zbije każdego, kto grozi jemu ulubionemu bratankowi? Jasne, że wybiorą wujka!
Od 1993 roku, gdy po 472 dniach urzędowania kadencję zakończyła Hanna Suchocka (1. kobieta-premier RP), aż do późnego 2014 prezesami rady ministrów zostawali wyłącznie mężczyźni. Nie oceniam, czy to dobrze czy źle. Sama głosowałam w 2015 na partię, której przewodzi mężczyzna – jednoczesny ówczesny kandydat na premiera. Dokonując wyboru nie patrzyłam na płeć głównego dowodzącego czy dowodzącej; kierowałam się programem partii. Nie obietnicami, ale planami. Nie tym, co wygrana da mi teraz, ale co da moim dzieciom za ileś lat. W maju pisałam o metodach, które wykorzystując podczas przyjmowania albo odrzucania zleceń, projektów, pomysłów. Do dziś uważam, że wyboru nie powinny odbywać się co X lat, ale że rządzący powinni być co roku rozliczani ze swoich osiągnięć – z realizacji przedstawionych planów, z osiągania celów. Jeśli efekty mają być mierzalne za kilka lat, po drodze są przecież cele pośrednie, które pozwalają dojść na upragniony szczyt. Podejmowanie decyzji i działań ad hoc zawsze prowadzi do natychmiastowej reakcji, natychmiastowej zmiany, ale i długich konsekwencji.
Niestety, brakuje u nas polityków patrzących na gospodarkę Państwa jako ciągły rozwój. Wyobraź sobie, że państwo to firma – co miesiąc masz określony budżet na koszty stałe, wynagrodzenia, opłaty obowiązkowe. Gdy jedna grupa zacznie domagać się podwyżek, skąd weźmiesz na nie pieniądze? Możesz podnieść ceny swoich produktów czy usług, możesz zabrać innej grupie, możesz pożyczyć z banku. Albo możesz nie dawać. Powinieneś jednak mieć plan, strategię i przewidywać różne scenariusze. Nie można najpierw obiecać, potem zacząć dawać, a na końcu martwić się, czy jak już dałeś to wystarczy Ci na pozostałe opłaty. To jakby matka mająca 1000 zł miesięcznie postanowiła spełnić zachciankę swojego dziecka i kupić mu konsolę wartą 800 zł. Na resztę wydatków zostaje jej 200 zł. A ma jeszcze inne dzieci. A jeszcze musi opłacić rachunki. Irracjonalne? Matka to czuje; wie, że musi rozsądnie rozdysponować pieniądze, które ma. Nie potrzebuje uznania dziecka; potrzebuje je wykarmić, ubrać, wychować. Wie, że to jest jej inwestycja w przyszłość – nie tylko tego dziecka, ale i swoją własną. Dlatego Margaret Thatcher była pierwszym politykiem, który powiedział "Nie ma czegoś takiego jak publiczne pieniądze. Jeśli rząd mówi, że komuś coś da, to znaczy, że zabierze tobie, bo rząd nie ma żadnych własnych pieniędzy".
Jednak w polityce "matek" można mieć wiele i co jakiś czas większością głosów wybieramy tę aktualnie sprawującą nad nami władzę. Być może dlatego kobietom tak ciężko jest zrozumieć różnicę w ubieganiu się o wysokie stanowiska, a rzeczywiste ich piastowanie. Różnica jest wszak ogromna. Potrafimy, jako kobiety dbać, chronić, poświęcać uwagę i troszczyć się. Ale żeby rywalizować z kimś o tę funkcję? Nie lubimy obiecywać i rozpieszczać. Mało które dziecko rozumie dlaczego matka mówi "nie". Jeśli więc Ameryka jest nastolatkiem, Polska jest 7-letnim sfrustrowanym chłopcem robiącym scenę w sklepie. Uspokoić go potrafi tylko ojciec kupujący tę cholerną zabawkę dla świętego spokoju.
Komentarze
Prześlij komentarz