Jak przestałam chorować.

Jesień – znaki rozpoznawcze: deszcz, opadające liście i wszędobylskie choroby. Na dobre ruszyły kampanie leków i suplementów wypierając tematykę remontową. Kiedyś do czasu października miałam już za sobą kilka chorób od początku roku. Dziś mi to nie grozi, bo wzięłam sobie do serca zasadę, że lepiej zapobiegać niż leczyć.


Podobno nie byłam chorowitym dzieckiem, ale moje wspomnienia z okresu nastoletniego to cykliczne choroby. Z liceum pamiętam częste anginy i zapalenia oskrzeli. Oczywiście, pretensje mogę mieć tylko do siebie, bo rodzice powtarzali mi, że trampki nie są dobrym pomysłem na zimową pluchę, ale nastoletni bunt brał górę nad rozsądkiem.

Na studiach zaczęłam już kupować normalne buty, więc tym większe było moje zdziwienie, gdy swego czasu co miesiąc miałam chore zatoki. Kolejni lekarze specjaliści nie potrafili nic na to zaradzić. Tylko traciłam czas na wizyty u internistów, laryngologów i alergologów.

Po jakichś 2 latach doszły jeszcze problemy ze skórą. Wszyscy mówili – AZS. To nie może być tak proste, myślałam. W końcu trafiłam w sieci na fora opisujące objawy podobne do moich – m.in. brainfog, ciągłe zmęczenie, wyziębienie, problemy z wagą. Diagnoza: candida albicans. Poszłam na test z żywej kropli krwi, który potwierdził moje domysły – mój organizm zaatakowały grzyby, które rozpanoszyły się w nim na dobre.

tak wyglądał mój nieświadomie wyhodowany grzybek – to ten zbitek bąbelków pływający pośród erytrocytów; zdjęcie pochodzi z mojego badania
Badanie przeprowadziła pani dietetyk w ramach normalnej wizyty, więc poza wynikami z krwi poznałam też inne parametry swojego organizmu, jak nawodnienie, procent tkanki tłuszczowej, mięśniowej itd.

Poza tym, chcąc wyleczyć skórę, zainwestowałam też w badanie MRT, które sprawdzało opóźnioną reakcję alergiczną na 150 produktów. Z niego dowiedziałam się, czego nie wolno mi jeść (bo szkodzi, jak domestos skórze). Dlatego musiałam ze swojej diety wyeliminować pszenicę, żyto, aspartam, kakao, mleko kozie, morele, ogórki i winogrona – te miałam na liście czerwonej, czyli najbardziej niebezpiecznej. W drugiej kolejności badanie określiło produkty mniej, ale nadal szkodliwe, czyli arbuzy, buraki, cebula, drożdże, fasole lima i pinto, homary, ibuprofen, jogurt, kaczka, kalafior, kiwi, koper, krewetki, melon kantalupa, mięta, mleko, oregano, orzech włoski, sacharyna, siarczan sodu i żółcień pomarańczowa.

tak wygląda przykładowy wynik badania MRT (nie mój)
Brzmi, jakby ktoś chciał zdewastować fundamenty diety każdego Polaka? To nie koniec.

Żeby pozbyć się ogólnoustrojowej candidy, musiałam odstawić wszelkie białe pieczywo, biały ryż, cukry, alkohol, kawę, nabiał – wszystko, co przez dietetyków określa się mianem "produktów śluzotwórczych", czyli przyczyniających się do produkcji śluzu. Ten śluz tworzy wymarzone środowisko dla grzybków i chorób, więc bez wyeliminowania go nie można pozbyć się największych jego interesariuszy. W zrozumieniu sytuacji bardzo pomógł mi wtedy pewien post.

Poza zmianą nawyków żywieniowych musiałam też posilić się komponentami niemożliwymi do dostarczenia z codziennej diety. Zaczęłam więc pokonywać grzyby i wzmacniać odporność ParaProtexem, ImmunAid, witaminą C1000, ekstraktem z oregano i probiotykami/prebiotykami Sanprobi i lekiem wzmacniającym wątrobę (nazwy już nie pamiętam).

Początki były trudne. W odstawkę poszły chleby, bułki, makarony, sushi, słodycze, kofeinowa kawa, słodkie owoce, czekolada. Jedzenie na mieście stało się praktycznie niemożliwe. Przez pierwsze tygodnie jadłam głownie kaszę jaglaną, cukinię, kapustę i indyka. Stałam się mistrzem wymyślania dań z tymi produktami. Potem stopniowo mogłam wprowadzać kolejne składniki. Uczyłam się nowych technik kulinarnych, zastępowania jednych produktów innymi. Z biegiem czasu nauczyłam się z tym żyć.

Po kilku tygodniach zaczęłam czuć się lepiej – zniknęły problemy ze skórą, z zatokami, przestałam czuć się rozbita i wiecznie zmęczona. W ciągu kilku miesięcy schudłam z 64 kg do 49,5 kg (przy wzroście 163 cm to robiło różnicę) i był to efekt wyłącznie zmiany diety – dopiero niedawno zaczęłam uprawiać sport, ale w tamtym okresie przez głowę by mi nie przeszło, żeby gdzieś się wyginać czy siłować.

Czułam się lepiej, wyglądałam lepiej, postanowiłam znowu sprawdzić swoją krew. Choć nadal pływały w niej maleńkie grzybki, to już nie było to samo, co widziane tygodnie wcześniej ich całe kolonie. Poprawiły się także parametry mojego ciała i przede wszystkim mój wiek metaboliczny, który osiągnął wartość 13 lat.

Efekty motywują mnie najbardziej, a z danymi i faktami po prostu nie dyskutuję. Ponieważ nauczyłam się pilnować swoich wymagań żywieniowych, dobry stan utrzymywał się nadal. W końcu zaczęłam pozwalać sobie czasem na kebeb – każdy ma swoje guilty pleasures. Moja waga dobiła 52 kg i w niej czułam się najlepiej.

Mimo że czasem ulegam cukrom i zakazanym zbożom, nauczyłam się słuchać swojego organizmu i wiem, kiedy znów muszę je pożegnać. Ostatnio się zaniedbałam i grzybkowe konsekwencje zaczęły wracać. Szybko wróciłam do ParaProtexu i diety antyśluzowej, po kilku dniach znów czuję się lepiej.

Ostatni raz byłam chora w marcu tego roku, gdy zaraził mnie kolega z pracy (tak, Wojtuś, o Tobie mowa!). Jego zaraziły dzieci, które przyniosły świństwo ze szkoły. Dlatego chore dzieci proszę trzymać w domu – to sposób, żeby uniknąć epidemii. Albo zacznijmy nosić maseczki na wzór Japończyków, żeby innych nie zarażać.

Poza myciem rąk, ograniczaniem kontaktu z chorymi i zachowywaniem higieny warto pamiętać jeszcze o odpowiedniej suplementacji na co dzień – nie tylko wtedy, gdy już nas dopadają choroby. Witamina C nie przyda się, gdy już nas rozkłada; trzeba ją traktować jak metodę zapobiegania. Przy bólu gardła od razu polegam na ekstrakcie z oregano z wodą (odkaża i zwalcza zarazki). Poza tym ubieram się stosownie do pogody (wolę, żeby było mi za ciepło, bo zbędną warstwę można zrzucić), unikam klimatyzacji, chronię gardło i klatkę piersiową wielkimi szalikami. Rzadko jadam tłuste potrawy, za to piję kilka filiżanek kawy dziennie. Jestem też niestety palaczem, co znacznie osłabia organizm. Ale efekt jest taki, że nie choruję. A ból mięśni to konsekwencja treningu, nie rozkładającej mnie choroby :)

Podsumowując: żelazne zasady, czyli co robić, żeby nie chorować!
1. Właściwa dieta. Nie jadajmy słodkich, tłustych potraw, nie pijmy słodkich i gazowanych napojów, unikajmy alkoholi, fastfoodów. Jeśli cierpimy na przewlekłe choroby, zbadajmy ich przyczynę. 80% naszego zdrowia pochodzi z jelit, więc nie ignorujmy ich wpływu na działanie całego organizmu.

2. Odpowiedni strój. Pada? Wieje? Załóż czapkę, owiń się szalikiem i weź parasol. Miej w zapasie wodoszczelne buty. Ubieraj się tak, żeby było Ci za ciepło – niepotrzebne dodatki zawsze możesz zrzucić.

3. Suplementy. Spożywane konsekwentnie witaminy naprawdę wzmacniają odporność. Warto pogadać z mądrym dietetykiem, który doradzi Ci najlepszą suplementację (gdy przychodzą krótsze dni i zaczyna brakować słońca, każdy w Polsce powinien doładowywać się witaminą D).

4. Unikaj chemii i wynalazków. Nie tylko w jedzeniu, ale w ogóle w otoczeniu. Unikaj klimatyzowanych pomieszczeń, silnej chemii czyszczącej, drażniących środków. Szukaj rozwiązań eko – u mnie króluje marka Frosch.

5. Zachowuj dystans od chorób. Jeśli możesz – unikaj chorych. Trzymaj się choćby podstawowych zasad higieny, takich jak mycie rąk, mycie owoców i warzyw (przeraża mnie, jak niewiele osób o tym pamięta).

6. Odpoczynek. Nie jesteśmy niezniszczalne. Po całym tygodniu załatwiania spraw naprawdę należy nam się odpoczynek. Długa kąpiel, masaż, relaks, ciepły kocyk, książka czy film. Móc nie musieć. To wpływa na naszą higienę psychiczną przeciwdziałając stresom i napięciu.

7. Ćwiczenia. W wieku 27 lat dorosłam, by oznajmić, że wysiłek fizyczny działa cuda – wystarczy znaleźć dyscyplinę odpowiednią dla siebie. O tym, co mnie wkręciło, jeszcze napiszę :)

Jeśli macie własne sposoby zapobiegania chorobom, napiszcie o nich w komentarzach :)
Pozdrawiam życząc dużo słońca i zdrowia!

Komentarze

Popularne