Silna babka na ekranie : Florence Foster Jenkins / BOSKA FLORENCE
Wybraliśmy się do kina na "Boską Florence". Wahaliśmy się pomiędzy tym tytułem a najnowszym Allenem, ale nasz wybór ostatecznie uformowały przychylne recenzje filmu z Meryl Streep w tytułowej roli i wywiad z reżyserem, Stephenem Frearsem, który powiedział "ja po prostu zrobiłem film". Musiałam więc sama sprawdzić efekt.
Zacznę od gry aktorskiej.
Meryl Streep, niekwestionowanie jedna z moich ulubionych aktorek kolejny raz użyła swojego daru odgrywania kobiet wyjątkowych, z charakterem. Florence Forster Jenkins w odsłonie Streep jest postacią pełną sprzeczności: z jednej strony niezależna i silna kobieta, z drugiej zaś naiwna marzycielka nieco oderwana od rzeczywistości.
Pod wielkim wrażeniem pozostawiła mnie kreacja Hugh Granta, który wreszcie, w wieku 56 lat, dorósł, dojrzał i zmężniał. Widziałam mnóstwo filmów z jego udziałem, w których postaci Granta wpisywały się w utarte schematy i konwencje. Jednak tym razem, wcielając się w rolę St. Clair Bayfielda, męża Florence i niespełnionego aktora monologisty, Grant stworzył formę niepowierzchowną, angażującą odbiorcę w złożony świat przeżyć postaci rozdartej między miłością do żony a jej dobrem, miłością do kochanki a swoim dobrem (Bayfield był całkowicie zależny finansowo od swojej żony).
Simon Helberg, znany jako Howard Wolowitz z serialu Big Bang Theory, stworzył natomiast kreację zasługującą na co najmniej nominację do Oscara. Cosme McMoon, pianista akompaniujący Florence w jej wyjątkowych próbach i występach to postać zbudowana głównie na mimice i geście, co przypominało swego rodzaju ukłon w stronę niemych filmów królujących w latach 40., gdy toczy się akcja "Boskiej Florence". Wypowiadane przez niego kwestie dopełniają wizerunek postaci komicznej, nieco zdystansowanej ale również stającej okrakiem pomiędzy dwoma sprzecznościami.
Film opowiada nie tylko historię Florence, najgorszej śpiewaczki operowej świata, co obrazuje po prostu odwieczną walkę serca z rozumem. Wszystkie 3 główne postaci pozostają rozdarte w swoich dualizmach. Florence, szanowana w artystycznym świecie Nowego Jorku lat 40. zamożna kobieta blisko 70-tki nie szczędzi funduszy na organizację koncertów aż sama postanawia zostać śpiewaczką. Bayfield, pozostający na utrzymaniu swej starszej i zamożnej żony noce spędza w objęciach kochanki w mieszkaniu, za które płaci Florence. McMoon pragnący zostać sławnym muzykiem walczy z myślami o negatywnej reputacji towarzysza najgorszej śpiewaczki świata.
Choć cała trójka zdaje sobie sprawę z braku umiejętności wokalnych Florence, choć rozum podpowiada im, by nie iść tą drogą i nie narażać kobiety na pośmiewisko tłumów – nikt nie ma serca, by jej serce złamać, bo tym właśnie byłoby odwodzenie jej od marzeń o występach. To właśnie największy absurd tego filmu – mówienie, że postaci nie mają serca, choć to właśnie ze względu na ogromne serce i przepełnione nim emocje do Florence żaden z bohaterów nie powstrzymuje jej przed wyjściem na scenę. Jednocześnie, każda z postaci podejmuje ogromne ryzyko uczestnicząc w całym przedsięwzięciu: każdy może wiele zyskać, ale i wiele stracić.
Ponownie pisząc o silnej babce na ekranie nie mogłabym nie wspomnieć o mężczyźnie u jej boku. Choć w związku z Bayfieldem to Florence przewodziła (była od niego starsza, zamożniejsza, popularniejsza), gdyby nie wsparcie męża kobieta pewnie nigdy nie odważyłaby się na publiczne występy. Bayfield otacza Florence miłością i opieką – zupełnie inaczej niż w relacji z kochanką. Wydawać by się mogło, że to kochanka będzie silną kobietą w tej historii – to z nią Bayfield spędza noce i weekendy, to kobieta stanowcza i twardo stąpająca po ziemi. Ale to właśnie ta oderwana od rzeczywistości, pragnąca spełnić swoje absurdalne marzenie o karierze wokalnej Florence wybrzmiewa jako najmocniejszy charakter całej opowieści i wcale nie potrzebuje stawiać nikomu warunków ani wydawać reprymend. Nie chodzi tylko o fakt bycia na utrzymaniu Florence – Bayfield naprawdę darzy ją głębokim i nieoczywistym uczuciem, dalekim od seksualnego pożądania. W ich relacji chodzi o więź, wspólną motywację, przemierzanie życia ramię w ramię, z pełną świadomością i akceptacją wzajemnych słabości. Jeśli nie to jest esencją miłości to nie wiem, co nią jest.
Długo zastanawiałam się, czy Florence Foster Jenkins wpisuje się w kanon silnych babek. Wiele w życiu przeszła, a mimo to nie poddała się. Na pewno wiedziała, że nie śpiewa tak pięknie jak Lily Pons, ale nie powstrzymało ją to, nie poddała się. Nie pozwoliła swym obawom i lękom wziąć górę i dzielnie wchodziła na scenę, gdzie walczyła o miłość do muzyki, choć miłość ta nie była odwzajemniona. Siła Florence wynikała ze świadomości własnych słabości i umiejętności stawiania im czoła, akceptowania ich. Dlatego właśnie Florence Foster Jenkins była silną babką.
Zacznę od gry aktorskiej.
Meryl Streep, niekwestionowanie jedna z moich ulubionych aktorek kolejny raz użyła swojego daru odgrywania kobiet wyjątkowych, z charakterem. Florence Forster Jenkins w odsłonie Streep jest postacią pełną sprzeczności: z jednej strony niezależna i silna kobieta, z drugiej zaś naiwna marzycielka nieco oderwana od rzeczywistości.
Pod wielkim wrażeniem pozostawiła mnie kreacja Hugh Granta, który wreszcie, w wieku 56 lat, dorósł, dojrzał i zmężniał. Widziałam mnóstwo filmów z jego udziałem, w których postaci Granta wpisywały się w utarte schematy i konwencje. Jednak tym razem, wcielając się w rolę St. Clair Bayfielda, męża Florence i niespełnionego aktora monologisty, Grant stworzył formę niepowierzchowną, angażującą odbiorcę w złożony świat przeżyć postaci rozdartej między miłością do żony a jej dobrem, miłością do kochanki a swoim dobrem (Bayfield był całkowicie zależny finansowo od swojej żony).
Simon Helberg, znany jako Howard Wolowitz z serialu Big Bang Theory, stworzył natomiast kreację zasługującą na co najmniej nominację do Oscara. Cosme McMoon, pianista akompaniujący Florence w jej wyjątkowych próbach i występach to postać zbudowana głównie na mimice i geście, co przypominało swego rodzaju ukłon w stronę niemych filmów królujących w latach 40., gdy toczy się akcja "Boskiej Florence". Wypowiadane przez niego kwestie dopełniają wizerunek postaci komicznej, nieco zdystansowanej ale również stającej okrakiem pomiędzy dwoma sprzecznościami.
Film opowiada nie tylko historię Florence, najgorszej śpiewaczki operowej świata, co obrazuje po prostu odwieczną walkę serca z rozumem. Wszystkie 3 główne postaci pozostają rozdarte w swoich dualizmach. Florence, szanowana w artystycznym świecie Nowego Jorku lat 40. zamożna kobieta blisko 70-tki nie szczędzi funduszy na organizację koncertów aż sama postanawia zostać śpiewaczką. Bayfield, pozostający na utrzymaniu swej starszej i zamożnej żony noce spędza w objęciach kochanki w mieszkaniu, za które płaci Florence. McMoon pragnący zostać sławnym muzykiem walczy z myślami o negatywnej reputacji towarzysza najgorszej śpiewaczki świata.
Choć cała trójka zdaje sobie sprawę z braku umiejętności wokalnych Florence, choć rozum podpowiada im, by nie iść tą drogą i nie narażać kobiety na pośmiewisko tłumów – nikt nie ma serca, by jej serce złamać, bo tym właśnie byłoby odwodzenie jej od marzeń o występach. To właśnie największy absurd tego filmu – mówienie, że postaci nie mają serca, choć to właśnie ze względu na ogromne serce i przepełnione nim emocje do Florence żaden z bohaterów nie powstrzymuje jej przed wyjściem na scenę. Jednocześnie, każda z postaci podejmuje ogromne ryzyko uczestnicząc w całym przedsięwzięciu: każdy może wiele zyskać, ale i wiele stracić.
Ponownie pisząc o silnej babce na ekranie nie mogłabym nie wspomnieć o mężczyźnie u jej boku. Choć w związku z Bayfieldem to Florence przewodziła (była od niego starsza, zamożniejsza, popularniejsza), gdyby nie wsparcie męża kobieta pewnie nigdy nie odważyłaby się na publiczne występy. Bayfield otacza Florence miłością i opieką – zupełnie inaczej niż w relacji z kochanką. Wydawać by się mogło, że to kochanka będzie silną kobietą w tej historii – to z nią Bayfield spędza noce i weekendy, to kobieta stanowcza i twardo stąpająca po ziemi. Ale to właśnie ta oderwana od rzeczywistości, pragnąca spełnić swoje absurdalne marzenie o karierze wokalnej Florence wybrzmiewa jako najmocniejszy charakter całej opowieści i wcale nie potrzebuje stawiać nikomu warunków ani wydawać reprymend. Nie chodzi tylko o fakt bycia na utrzymaniu Florence – Bayfield naprawdę darzy ją głębokim i nieoczywistym uczuciem, dalekim od seksualnego pożądania. W ich relacji chodzi o więź, wspólną motywację, przemierzanie życia ramię w ramię, z pełną świadomością i akceptacją wzajemnych słabości. Jeśli nie to jest esencją miłości to nie wiem, co nią jest.
Długo zastanawiałam się, czy Florence Foster Jenkins wpisuje się w kanon silnych babek. Wiele w życiu przeszła, a mimo to nie poddała się. Na pewno wiedziała, że nie śpiewa tak pięknie jak Lily Pons, ale nie powstrzymało ją to, nie poddała się. Nie pozwoliła swym obawom i lękom wziąć górę i dzielnie wchodziła na scenę, gdzie walczyła o miłość do muzyki, choć miłość ta nie była odwzajemniona. Siła Florence wynikała ze świadomości własnych słabości i umiejętności stawiania im czoła, akceptowania ich. Dlatego właśnie Florence Foster Jenkins była silną babką.
Komentarze
Prześlij komentarz